This is a fairy tale about a girl so small that she
barely could cast a shadow. However, she seemed to manage well in the world far
too huge for her and she was loved by the biggest man I have ever met. The girl
was spending whole days and nights sitting by the desk, leaning over a great
round magnifying glass through which she was observing the world of the
creatures even smaller than her. She was making dolls.
One autumnal afternoon, when the sun was pushing it’s
perfectly warm and rounded body between the houses on St Thomas Street,
dripping with viscous honey-like light along the gutter and windows,
shut to protect from the cool of the upcoming night, A. took me to a
place from where I could watch mountains while drinking compote from red
fruits, just like the one I remember from kindergarten.
Climbing to reach the roof took us
almost an eternity, we were out of breath and sometimes I was gripped by the
impression that the last floor, our destination, hadn’t even existed. A. had heard about that place from somebody else so it was highly probable that we
would never find it.
At last, after having climbed dozens
or even hundreds of stone grey steps, we found ourselves in the centre of the
incredibly green room filled with the pleasant smell of broccoli soup and warm
croutons. At the end of the chamber there was a narrow corridor which was
leading to the roof. The sun was very low on the horizon and despite the thick,
amber light which covered the rooftops and glued together A.'s dark hair,
it went colder and sadder with each minute. Just as if we reached the centre of
the autumn. A great deal lower, around us, in houses squeezed tightly must have
lived people so much smaller than us. A. told me to pick a house,
dwellers of which I would have liked to meet and suddenly the night fell.
Few days later I was standing in front of the small
door in colour of dark chocolate. They were opened by a petite person, of
height merely reaching my waist, her hair was done funnily but her eyes were
wise and shrewd, which won my heart from the very start. With a gentle gesture
she invited me to come inside and I felt as if I had been anticipated for a
very long time.
A small, provisional vestibule led directly to the
kitchen which was painted so intensely yellow. The walls were covered in round,
cracked mirrors over which was hung an enormous portrait of an old lady who
seemed to be very sad and lonely – maybe because her gaze was so absent,
pointing to a place somewhere away from the city. Below the window on a little
wooden table was a wicker platter full of hazelnuts and next to that someone
had left a box of matches and a shiny nutcracker. Generally speaking it was
difficult to focus on anything – there were so many bizarre things, tiny objects,
colourful bottles, tins, scratched postcards, goose and pheasant feathers,
lying on the floor, windowsills and flower shelves on the walls.
When I took off my shoes and walked a few steps, a man
of colossal and very thin posture rose before my eyes. He had a beard and a
thin black braid falling on his broad back. The man looked as If he just left
the centre of the Earth and had to adjust his big, deep set eyes to the light
which came inside with me. In that moment I also realized that all the windows
in the apartment were covered by huge yellowed bed sheets and that the place is
actually filled with darkness lying on the cupboards, between the rows of tiny
objects, blurring their shapes and colours. It was similar with the
house-dwellers – their faces were covered in something like grey powder, mild
dust, which partly fell on the floor as a result of a strong, unexpected
collapsing of the eyelashes over the cheeks.
Both of them seemed not to like leaving the house,
enjoying the closeness of each other instead – hidden in the shadow of their
own, tightly tangled bodies. I thought that I could stay a little longer so I
asked for a cup of warm tea. The big, bearded man made some delicious green tea
for everyone, adding incredibly aromatic spices which appeared to me as tasted
for the first time in my entire life. Black well fed cats were wandering on the
floor brushing against someone’s calves or the edges of the cupboard. They had
soft fur and slightly slanted phosphorescent eyes, impossible not to stare at.
The big, bearded man and his little companion were
sitting very close to each other all the time. She played with his thick,
coarse beard with her thin crooked fingers and he appeared to be purring
silently with pleasure. They looked happy, as if they had always been together
and knew everything about each other although they spoke so very little. Then
they suddenly disappeared.
I found them in another chamber, to which led a room
so dark and narrow that I was too afraid to observe it closely. She was sitting
by the desk, leaning over big round magnifying glass through which she was
observing the world of the beings even smaller than her. The man was sitting in
the corner smoking pipe until he disappeared in thick aromatic smoke which
covered precisely and slowly his entire enormous figure.
There remained the two of us. I got an impression that
maybe it would be better if I didn’t disturb with my presence and talk –
instead I decided to seat closely and observe the delicate movements of her
hands which made me feel comforted and safe. Until then I hadn’t realized that
the little human who had opened me the door and gracefully invited me inside
looked just as if she wasn’t human at all. Her figure reminded of a wood fairy,
slightly hunchbacked, wearing oversized sweater stretched in many places,
falling almost to her knees. Her hair, pinned tightly in a messy bun looked
just like a nest abandoned for the autumn season and her hands made me think of
an old shrunk witch – each finger looked like a crooked wooden wand but even if
so, they moved skilfully and infallibly. She was working - concentrated and
quiet. She seemed to manage so well in the world far too huge for her and at
last she was loved by the biggest man I have ever met. And what was she working
on so intensively?
She was making dolls.
(Translated by
Agnieszka Plata)
***
To baśń o dziewczynce,
która była tak mała, że prawie w ogóle nie rzucała cienia. Wydawała się jednak świetnie radzić sobie w tym za
dużym dla niej świecie i kochał ją największy człowiek, jakiego
kiedykolwiek spotkałam na ziemi.
Dziewczynka całe noce i dnie spędzała przy biurku,
pochylona nad wielką, okrągłą lupą, przez którą obserwowała świat jeszcze
mniejszych od niej istot. Robiła lalki.
Pewnego
jesiennego wieczoru, gdy słońce wciskało się już swoim dobrze
wygrzanym krągłym ciałem pomiędzy domy na św. Tomasza, spływając lepkim,
miodowym światłem wzdłuż blaszanych
rynien i zamkniętych przed chłodem zbliżającej się nocy okien,
A. zabrała mnie ze sobą do miejsca, z którego mogłam oglądać góry, popijając kompot z czerwonych owoców, zupełnie taki, jaki dostawało się zawsze w
przedszkolu na podwieczorek. Na dach wychodziłyśmy prawie całą wieczność, brakowało nam oddechu i
czasem odnosiłam wrażenie, że ostatnie piętro, do którego zmierzamy, w ogóle nie istnieje.
A. słyszała o tym miejscu od kogoś innego, bardzo prawdopodobne było więc, że nigdy tam nie
dotrzemy. W końcu, po przebyciu dziesiątek, a może nawet setek
kamiennych, szarych schodków, znalazłyśmy się w środku zupełnie zielonego
pomieszczenia, w którym unosił się miły zapach zupy
brokułowej i ciepłych grzanek. Na końcu znajdował się wąski korytarzyk,
którym wychodziło się na dach. Słońce było już bardzo nisko i
pomimo gęstego, bursztynowego światła, którym pokrywało dachy domów i zlepiało ciemne włosy A., z
każdą minutą robiło się coraz bardziej
zimno i smutno, zupełnie jakbyśmy znalazły się przypadkiem w
samym środku jesieni. Dużo niżej, dookoła nas, w ciasno
posadowionych domach i kamienicach pokrytych brudnopomarańczową, ceramiczną dachówką, musieli mieszkać ludzie znacznie mniejszych
rozmiarów, niż my. A. powiedziała, żebym wskazała miejsce, którego mieszkańców chciałabym poznać i potem bardzo
szybko nastała noc. Kilka dni później stanęłam przed
niewielkimi drzwiami w kolorze gorzkiej czekolady. Otworzyła mi niewielka
postać, sięgająca wzrostem może do mojego pasa, w zabawnie upiętych włosach, ale o
spojrzeniu mądrym i przenikliwym, które ujęło mnie od
pierwszej chwili. Łagodnym gestem zaprosiła mnie do środka, a ja
poczułam się zupełnie tak, jakbym była od dawna wyczekiwanym gościem. Z
niewielkiego, prowizorycznego przedsionka, wchodziło się od razu do
kuchni, której ściany pomalowane
były intensywnie żółtą farbą. Na ścianach pełno było okrągłych, popękanych luster,
nad którymi wisiał ogromny portret
starej kobiety, która wydała mi się bardzo smutną i samotną, być może dlatego, że jej spojrzenie
uciekało gdzieś daleko w nieokreślone miejsce
znajdujące się za miastem. Pod oknem, na niskim, drewnianym stole leżał wiklinowy półmisek pełen orzechów laskowych, obok niego zaś ktoś zostawił małe pudełko zapałek i błyszczącego dziadka do
orzechów. W ogóle trudno było na dłużej zatrzymać wzrok na
czymkolwiek, tyle tam było dziwacznych rzeczy, drobnych
przedmiotów, kolorowych
butelek, cynowych puszek, rozdrapanych widokówek, gęsich i bażancich piór,
które zalegały podłogę, parapety i ścienne półki na kwiaty. Gdy ściągnęłam buty i przeszłam kawałek dalej wyrosła przede mną ogromna postać brodatego,
wychudzonego mężczyzny o szerokich plecach, po których spływał cienki, czarny
warkocz. Mężczyzna ten wyglądał zupełnie tak, jakby
przed chwilą wyszedł ze środka ziemi i
dopiero przyzwyczajał ogromne, głęboko osadzone
oczy do światła, które dostało się tutaj przez
drzwi wraz ze mną. W tym momencie zauważyłam też, że wszystkie okna
w mieszkaniu pokryte są wielkimi, pożółkłymi prześcieradłami i wszędzie tu panuje właściwie półmrok, który ścieli się na szafach,
pomiędzy rzędami drobnych przedmiotów, rozmazując ich kształty i kolory.
Podobnie było z mieszkańcami – ich twarze pokrywał jakby szary pył, drobny kurz,
który fragmentami tylko obsypywał się na podłogę w wyniku
mocniejszego, niespodziewanego uderzenia rzęs o policzki.
Oboje wyglądali na takich, którzy rzadko
wychodzą na zewnątrz, woląc spędzać czas blisko
siebie, ukrywając się w cieniu własnych, ciasno splecionych ciał. Pomyślałam, że mogłabym zatrzymać się u nich na dłużej, poprosiłam więc o kubek ciepłej herbaty.
Wielki, brodaty mężczyzna zaparzył dla wszystkich przepysznej,
zielonej herbaty z miodem i dodał do niej niezwykle aromatycznych
przypraw, których jak mi się wydawało próbowałam pierwszy raz w życiu. Po podłodze spacerowały czarne, dobrze
karmione koty, ocierając się przeciągle o czyjeś łydki albo krawędzie komody. Miały miękką sierść i lekko skośne fosforyzujące oczy, od których trudno było oderwać wzrok. Wielki,
brodaty mężczyzna i jego mała towarzyszka siedzieli cały czas blisko
siebie. Ona grasowała chudymi, poskręcanymi w różne strony palcami w jego gęstej, szorstkiej brodzie, a on
zdawał się mruczeć cicho z zadowolenia. Wyglądali na szczęśliwych i takich,
którzy są ze sobą od zawsze i wiedzą o sobie
wszystko, mówiąc do siebie
niewiele. Potem nagle zniknęli. Odnalazłam ich w
kolejnym pokoju, do którego przechodziło się przez bardzo
ciemne i ciasne pomieszczenie, któremu ze strachu
nie przyglądnęłam się bliżej. Ona siedziała przy biurku, pochylona nad wielką, okrągłą lupą, przez którą obserwowała świat jeszcze
mniejszych od niej istot. Mężczyzna siedział w kącie i palił fajkę, aż w końcu zniknął zupełnie w gęstym, pachnącym dymie, który pokrył powoli i dokładnie całą jego wielką postać. Zostałyśmy we dwie. Pomyślałam, że może lepiej, jeśli nie będę jej przeszkadzać swoją obecnością i rozmową, zamiast tego
postanowiłam usiąść sobie gdzieś w pobliżu i obserwować stamtąd łagodne ruchy jej
dłoni, które wprowadzały mnie w jakiś przyjemny i
bezpieczny nastrój. Dopiero teraz
zauważyłam, że ten maleńki człowieczek, który otworzył mi drzwi i z wdziękiem zaprosił do środka, wygląda zupełnie tak, jakby
człowiekiem wcale nie był. Jej postać miała w sobie coś z leśnego skrzata:
lekko zgarbionego, w za dużym, rozciągniętym w wielu
miejscach swetrze, który sięgał prawie do
kolan. Włosy, upięte ciasno w niedbałego koka, wyglądały zupełnie jak
opuszczone na jesień gniazdo, jej dłonie natomiast
miały w sobie coś, co przywodziło mi na myśl wizerunek
starej, skurczonej czarownicy - każdy palec wyglądał jak poskręcana, drewniana
różdżka, ale mimo to
wszystkie jej ruchy był bardzo zręczne i
nieomylne. Pracowała w skupieniu i ciszy. Wydawała się świetnie radzić sobie w tym za
dużym dla niej świecie i kochał ją przecież największy człowiek, jakiego
kiedykolwiek spotkałam na ziemi. A nad czym tak
intensywnie pracowała? Robiła lalki.